To chyba ta gałąź kultury ktora jest najbardziej odporna na zachodnie wpływy. Jedzenie jest wszędzie, bardzo tanio i na ostro.
Łączy się tu ze sobą smaki które u nas sa nie parowalne. Słodki naleśnik z budyniem waniliowym, rodzynkami z... ketchupem czy majonezem, wędzone słodkie oblaty.
Dużo sie smarzy na głębokim oleju. Pomijając już robaki i skorpiony wszelkie potrawy makaronowe czy ryżowe przyżądzane są na krótko przed podaniem w wysokiej temperaturze oleju. Prawie zawsze więc jest świeżo i teoretycznie bez bakteryjnie. Dostępne są smażone lody w panierce!
Dużo jest też grilli. Zrobione najczęściej z przepołowioinej beczki metalowej, dymią już od samego rana pomiędzy innymi stoiskami. Griluje sie mieso, kiełbasy i morskie stwory. Wieprzowine czesto nadziewaja na cienki patyczek i sprzedaja w forme takich grilowych lizaków. Czasem ratowalismy sie wlasnie taka wędzona wieprzowiną z rana. Do tego woreczek klejacego się ryżu i to już dobrze imitowało śniadanie.
Niemniej właśnie poranne posiłki, zwłaszcza na trasie bywały problematyczne, zwłaszcza w muzumanskiej cześci tajlandii. Garkuchnie na południu z symbolem półksiężyca nauczylismy sie omijac. Zwykle stoi tam kilka garnków z ostrymi potrawami mięsnymi/rybnymi czasem już ostygłymi. Wybór potraw spory ale nic nam tam nie podchodzilo. Pojęcie o śniadaniu zachodnim, serwowanym w turystycznych miejscach, to liche 2 tosty z dżemem. Przywyklismy wiec do zupy makaronowej podawanej w wielu miejscach rano: wywar rosołowy na mięsie lub rybie(o smaku esencji zupki chińskiej) makaron ryżowy do wyboru ( gruby, cienki, niteczki, żółty) szczypiorek, grilowany czosnek, gotowane mięso (krojone, mielone, meat balle) plus czasem jakieś dziwne dodadki ktorych źródeł nawet nie da się domyśleć. Inni rowerzyści ratuja sie rano jogurtami i musli z siedem-eleven.
Od południa zwykle udaje sie znaleźć jakies miejsce z pad thai: smażony makaron ryżowy w sosie ostrygowym z krojona marchewką, szczypiorek (chyba), małe kukurydze, mieso do wyboru, kiełki bambusa, kapusta i jeszcze jakaś inna zielenina, czasem posypane smarzonymi zmielonymi orzeszkami arachodowymi, sezamem albo nerkowcami. Kosztuje to 3-4 zł!
Poza obcymi smakami zaskakuje forma np. te grilowe lizaki mięsne, gałki lodów wkładane do białej pszennej bułki, smarzone ciasto w długich paskach które w oleju skreca sie i w efekcie wygląda jak wężowy kłębek.
https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/RanongPrachuapKhiriKhan
wtorek, 26 lutego 2013
środa, 20 lutego 2013
Takua Pa - Bang Ben
3 dni kuracji po zatruciu pokarmowy Moniki zatrzymału nas w Takua Pa. Na koniec zaniekojeni sytuacją wybraliśmy sie nawet do szpitala. Pani doktor uspokoiła nas ze nie jest to zadna choroba tropikalna. Cała wizyta zamknęła sie w półtorej godziny - minimum papierologi. Zskoczyli nas mili pielegniarze - Monika nawet przejechała sie wózkiem inwalidzkim! Ale z tego co widzielismy obsługa szpitala wzgledem lokalsów zachowywała sie też tak jakoś uprzejmie...
Wczoraj przeskoczylismy stopem 120km na polnoc tak ze z pedalowania zostalo nam tylko 10 do miejsca postoju. Tu gdzie teraz jestesmy trafiaja przeważnie rowerzyści - jest to ośrodek z dala od main streamu turystycznego. Plaże puste - nie ma barow, leżakow itp. Czasem przechadza sie stado bawołów. Na drugiej plaży w okolicy cumuja rybacy. Jest jeszcze trzecia plaża ale pojechalismy na nią w czas odpływu i prawie wody nie dojrzelismy...
Uswiadomilismy tez sobie wczoraj, patrzac na żerujace wolno bawoły, ze od tygodni nie widzielismy łąk. Podobnie było z chlebem jak szukalismy czegoś lekko strawnego dla Moniki...
https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/BangBen
Wczoraj przeskoczylismy stopem 120km na polnoc tak ze z pedalowania zostalo nam tylko 10 do miejsca postoju. Tu gdzie teraz jestesmy trafiaja przeważnie rowerzyści - jest to ośrodek z dala od main streamu turystycznego. Plaże puste - nie ma barow, leżakow itp. Czasem przechadza sie stado bawołów. Na drugiej plaży w okolicy cumuja rybacy. Jest jeszcze trzecia plaża ale pojechalismy na nią w czas odpływu i prawie wody nie dojrzelismy...
Uswiadomilismy tez sobie wczoraj, patrzac na żerujace wolno bawoły, ze od tygodni nie widzielismy łąk. Podobnie było z chlebem jak szukalismy czegoś lekko strawnego dla Moniki...
https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/BangBen
niedziela, 17 lutego 2013
Pang Nga
Plusem wycieczki byli niewątpliwie hiszpanie - sama ich obecność i gadanie :) Tajski jest jak jęczenie no i zupełnie go nie rozumiemy - sprawa oczywista. Angielski sie już dawno opatrzył, a hiszpański ciagle bawi :) 4 hiszpanow w łódce to jak dwa radia na raz. Kolejna atrakcją były te wyspy cośmy je płyneli oglądać. Coś co może nie wynika bezpośrednio z filmu Jamesa Bonda jest to ze te gory nie wystepuja tylko na morzu i że wrzynają sie najpierw w delte rzeki i inne bagna a potem wgłąb lądu. Dlatego taka miejscowość jak Phang Nga jak i wiele wiosek ktore mijalismy przedwczoraj po drodze jest położonych w wąwozach płaskich ścian skalnych o wysokości 200 m - rewelacja.
Dwa dni temu po czterech dniach plażowania wyżyłowaliśmy nasz rekord dniowy na 90 km. To również za sprawą sprzyjającej temperatury, było tak zimno że nawet nam sie woda w bidonach nie zagotowała... Dzisiaj jednak nie daliśmy rady, a wzasadzie Monika coś złapała narazie nie wiemy czy to jedzenie czy te upały i chillujemy sie w hotelu w Takua Pa. Chcielismy zorganizowac wizyte lekarza przez ubezpieczalnie. Axa już jest na tropie i po godzinie zadzwonili z pytaniem czy ta miejescowość to dzielnica Bangkoku... zobaczymy co bedzie dalej ale już sie boje ze bedą wydzwaniali po nocy zaskoczeni różnica czasu... Tak czy inaczej jedna z atrakcji dnia dzisiejszego którą Monika bedzie źle wspominała była jazda na stopa. Znowu truckiem, tym razem przez zawiłą górską droge z głośnym disco. Ja sie tylko zastanawiałem czy brak wyobraźni kierowcy to różnica kulturowa czy zwykła głupota. Rowery na całe szczęście omijają szerokim łukiem...
https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/PhangNga
sobota, 16 lutego 2013
Ao Nang
Czasem bywa tak że wydaje sie że jedynymi problemami są zatkana rurka grubo zmielonym lodem w owocowym shakeu czy za ciepła woda w morzu. Niemniej jako że wyprawa jest rowerowa czesto zdarzają się inne problemy np. ze do miejsca noclegu dojeżdżamy wieczorem i jest krucho z miejscem do spania. Było tak właśnie na Ko Lancie dosłownie wszystkie hotele, guest housy, bambusowe chatki były zupełnie zajęte. Trwa high season a że teren atrakcyjny obrodziło turystami. Dla nas przyjazd po 18 oznaczał brak miejsc. Z blogów inych rowerzystów przeczytalismy ze można wbijać na posterunki policji. Tak też zrobilismy, a Monika nie dała szans funkcjonariuszowi mówiąc że potrzebujemy safe place to sleep ze zmęczeniem i zarazem determinacją w oczach. Spaliśmy więc przy posterunku, a policjanci w środku ogladali Lewandowskiego ganiajajacego za piłką. Oni chłodzili sie klimatyzacja a my po dniu pedałowania przykleilismy sie do karimat i próbowaliśmy zasnąć. Podobnie jest teraz. Znowu siedzimy w namiocie, tym razem na kampingu i oszukujemy sie już ogrzanym Changiem (lokalnym najlepszym i okropnym piwiem).
Zdjęcia
Zdjęcia
środa, 13 lutego 2013
Ko Lanta - wakacje
Plaża, morze, plaża... Juz nie tak bardzo rowerowo :)
Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/KoLanta
Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/KoLanta
niedziela, 10 lutego 2013
Samo południe
Po dotarciu na południe okało się że istnieją temiejsca w Tajlandi ktore znalismy jedynie z folderow biur turystycznych. Palmy, turkusowe morze, skaliste wyspy, złote plaże - szał. Wiele wrażen w pierwsze dni wakacji, a to też za sprawą Jeana, Belga który tu się instaluje na emeryture. Załatwił nam wyprawe z rybakiem po okolicznych wyspach. Z ciekawostek byla plaża wewnątrz wyspy do ktorej dotrzeć mozna jedynie korytarzami, jaskiniami wpław. Jean jest tu juz 6 miesięcy i zyje sobie jak rybak. Z tego co złowi jest sobie w stanie zwrócić koszta paliwa więc mówi ze nie wie jak dają rade życ tutejsi rybacy. Wynajmuje dom za 900 zł/mc ale można i za 100-200 zł...ceny są tym bardziej zaskakujące jeśli za wynajem minimum Tajowie za noc biorą 35 zł. Z innych mrożących krew w żyłach opowieści jest historia z kobrą w kuchni ktora weszła kanalizacją do kuchni Jeana i ktorą to eksterminował łopatą.
Południe: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/MaiFat
Bangkok : https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Bangkok2
Południe: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/MaiFat
Bangkok : https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Bangkok2
czwartek, 7 lutego 2013
Ruiny - Ayutthaya
Obecnie jedziemy na samo południe do końca lini kolejowej. W Ayutthayi spotkalismy sie z Olgą i Dziemidem!!
I znowu były słonie na ulicach...
Zdjęcia:https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Ayutthaya
I znowu były słonie na ulicach...
Zdjęcia:https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Ayutthaya
niedziela, 3 lutego 2013
Pola ryżowe - Phichit, Bang Mun Nak
Krajobraz nam sie juz troche znudził wiec postanowislimy wsiaść do pociagu i podjechac do Ajutji. W duzej mierze namówiła nas do tego Amorak - przypadkowo spotkana nauczycielka angielskiego w Bang Mun Nak. Szukajac miejsca do spania natrafilismy na jej kolezankę ktora od razu nas do niej zaprowadziła. Energiczna i dumna ze swojej miesciny Amorak szybko zorganizowała nam darmowy nocleg w szkole podstawowjej i zabrała nas na zwiedzanie Bang Mun Naka.
Zobaczylismy ciekawostki gastronomiczne ulicznego bazaru: łodygi lotosu, żółte arbuzy, oskalpowane żaby, usmażone szczury, słodycze gotowane na parze, podsmażane robaki, koniki polne czy chrabąszcze, grilowane plasterki bananów w syropie na patyku i inne nieznane mi owoce. Weszlismy do chińskiej światyni gdzie odbywały sie proby tańca smoka bo nowy chiński rok tuż tuż. Okazuje sie ze jest taka tradycja ze w nowy rok spala sie np. części garderoby ktore chce sie przekazać swoim zmarłym. Unoszący sie dym zanosi je do nieba. Na straganach teraz sprzedaje sie papierowe imitacje takich rzeczy, więc mozna kupić papierowe buty, koszule, ale także iPhoney i iPady z tekturki.
Rano poszlismy do watu. Raz na tydzien mają zwyczaj przynosić jedzenie do światyni mnichom. Na podwyższeniu siedza tacy w pomarańczowych szmatkach i zajadają. W zasadzie otoczeni są mnótwem misek z jedzeniem ktore przynoszą wierni. Wygląda to dość zabawnie bo ci szczupli mnisi sa bez szans na skonsumowanie takich ilości jedzenia. Poza tym cześć jedzenia jest ofiarą dla buddy i jest stawiana przed figurami w innych miejscach świątyni. My też nasypaliśmy do miesek ryżu wielebnym ktory przygotowała dla nas w tym celu Amorak. Sporo szcześcia mielismy spotykając ja bo zdołała nam sporo pokazać z tej Tajlandi ktora jest dla nas niedostępna ze względu na język.
A tak zupełnie rano, gdy spaliśmy na dziedzińcy podstawówki obudziły nas śpiewy mnichow. Znaczy jeszcze przed świtem. Chwile później włączył sie radiowęzeł na full i puszczono jakiś monolog z podkładem soundtracka z tytanika. Straszne. Amorak tłumaczyła ze to było przypomnienie o dzisiejszym święcie... Ale żeby takie informacje przez pół godziny nadawać o szóstej rano ...
Tak wiec posówamy sie na południe koleją z planem ominięcia Bangkoku i dotarcia w okolice zatoki Tajskiej.
Zdjecia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/BangMunNak
Zobaczylismy ciekawostki gastronomiczne ulicznego bazaru: łodygi lotosu, żółte arbuzy, oskalpowane żaby, usmażone szczury, słodycze gotowane na parze, podsmażane robaki, koniki polne czy chrabąszcze, grilowane plasterki bananów w syropie na patyku i inne nieznane mi owoce. Weszlismy do chińskiej światyni gdzie odbywały sie proby tańca smoka bo nowy chiński rok tuż tuż. Okazuje sie ze jest taka tradycja ze w nowy rok spala sie np. części garderoby ktore chce sie przekazać swoim zmarłym. Unoszący sie dym zanosi je do nieba. Na straganach teraz sprzedaje sie papierowe imitacje takich rzeczy, więc mozna kupić papierowe buty, koszule, ale także iPhoney i iPady z tekturki.
Rano poszlismy do watu. Raz na tydzien mają zwyczaj przynosić jedzenie do światyni mnichom. Na podwyższeniu siedza tacy w pomarańczowych szmatkach i zajadają. W zasadzie otoczeni są mnótwem misek z jedzeniem ktore przynoszą wierni. Wygląda to dość zabawnie bo ci szczupli mnisi sa bez szans na skonsumowanie takich ilości jedzenia. Poza tym cześć jedzenia jest ofiarą dla buddy i jest stawiana przed figurami w innych miejscach świątyni. My też nasypaliśmy do miesek ryżu wielebnym ktory przygotowała dla nas w tym celu Amorak. Sporo szcześcia mielismy spotykając ja bo zdołała nam sporo pokazać z tej Tajlandi ktora jest dla nas niedostępna ze względu na język.
A tak zupełnie rano, gdy spaliśmy na dziedzińcy podstawówki obudziły nas śpiewy mnichow. Znaczy jeszcze przed świtem. Chwile później włączył sie radiowęzeł na full i puszczono jakiś monolog z podkładem soundtracka z tytanika. Straszne. Amorak tłumaczyła ze to było przypomnienie o dzisiejszym święcie... Ale żeby takie informacje przez pół godziny nadawać o szóstej rano ...
Tak wiec posówamy sie na południe koleją z planem ominięcia Bangkoku i dotarcia w okolice zatoki Tajskiej.
Zdjecia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/BangMunNak
piątek, 1 lutego 2013
Deszcze - Ramkhamhaeng, พิษณุโลก
W nocy w parku szalała burza, a szerokie spektrum odgłosów dżungli kreowało w naszych głowach różne scenariusze. Cały ten zbliżający sie szum lasu przed natarciem pierwszego wiatru ze ścianą deszczu w ciemnym namiocie, a potem hałas grzmotow rozbudziły w nas dzieciece leki przed burzą. Wyobrazalismy sobie ze z gor spłynie na nas rwący potok który zmiecie naszą pałatkę, albo ze z lasu wyjda jakies zwierzeta, co do weżów juz bylismy przekonani. Dodatkowo co jakis czas słychac było jakby ktoś suchym piaskiem obsypywał tropik. Rano stwierdzilismy ze były to duże mrówki ktore były na łące.
Do trzeciej po południu nie padało i dość sprawnie podróżowalismy między polami ryżowymi i wioseczkmi w strone Pitsanuloku. Ok 1500 złapał nas deszcz przy obiedzie - na 20 km przed celem. Do 16 tej nie przestało padac wiec wyruszylismy zeby przed zmrokiem dotrzec do jakiegos guest hausu. Słońce zachodzi tu ok 1830 i od razu robi sie ciemno. Ruszylismy w ten deszcz. Droga przed miastem zrobiła sie dwupasmowa, przybyło rozpędzonych samochodow i zgestniał deszcz. Tak intensywne ulewy żadko sie w Polsce zdarzają. Na poboczas spływala woda w formie strumieni albo robiły sie gigantyczna kałuże. Oczywiście totalnie przemoklismy w pierwszej minucie. Widocznosc na ok 100m, szaro. Niektorzy skurerzyści zatrzymywali sie na poboczu. Jeden z takich powiedział ze od 11 lat nie padało w styczniu. Najprzyjemniejsze w tym wszystkim bylo to ze temperatura nadal była wysoka. Zawsze sobie wyobrarzałem rownikowe ulewy jako cos przyjemnego i faktycznie takie to było. Moze poza tym że bylismy na autostradzie. Gdy wjechalismy do miasta stan wód drogowych jeszcze się podniósł i momentami pedałując moczylismy sandały w wodzie.
Dzisiaj już nie padało i o ile było pochmurnie o tyle przyjemniej sie jechało. Krajobraz zrobił sie monotonny: pola ryżowe, wioseczki, rzeki, miasteczka. Jak tak jade to myśle sobie ze powinienem napisać posta "Czego nie widać na pocztówkach z Tajlandii". Narazie na pewno były by to swory bezdomnych obszarpanych przydrożnych psów, rozjechanych węży, produktow w sklepach w mini rozmiarach ( Taj w Polsce pewnie czuł by się jak my w ameryce - "... A w sklepach mają tam normalnie tablice czekolad: 200 gram!"), cieknących syfonów pod umywalkami, ba! cieknące - dobrze jak wogle są, komarow, żerdzi na wysokosci kostek w stołach. Ale dość narzekania bo te zielone pola ryżowe, palmy czy owoce na straganach dają rade :)
Zdjecia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Phitsanulok
Do trzeciej po południu nie padało i dość sprawnie podróżowalismy między polami ryżowymi i wioseczkmi w strone Pitsanuloku. Ok 1500 złapał nas deszcz przy obiedzie - na 20 km przed celem. Do 16 tej nie przestało padac wiec wyruszylismy zeby przed zmrokiem dotrzec do jakiegos guest hausu. Słońce zachodzi tu ok 1830 i od razu robi sie ciemno. Ruszylismy w ten deszcz. Droga przed miastem zrobiła sie dwupasmowa, przybyło rozpędzonych samochodow i zgestniał deszcz. Tak intensywne ulewy żadko sie w Polsce zdarzają. Na poboczas spływala woda w formie strumieni albo robiły sie gigantyczna kałuże. Oczywiście totalnie przemoklismy w pierwszej minucie. Widocznosc na ok 100m, szaro. Niektorzy skurerzyści zatrzymywali sie na poboczu. Jeden z takich powiedział ze od 11 lat nie padało w styczniu. Najprzyjemniejsze w tym wszystkim bylo to ze temperatura nadal była wysoka. Zawsze sobie wyobrarzałem rownikowe ulewy jako cos przyjemnego i faktycznie takie to było. Moze poza tym że bylismy na autostradzie. Gdy wjechalismy do miasta stan wód drogowych jeszcze się podniósł i momentami pedałując moczylismy sandały w wodzie.
Dzisiaj już nie padało i o ile było pochmurnie o tyle przyjemniej sie jechało. Krajobraz zrobił sie monotonny: pola ryżowe, wioseczki, rzeki, miasteczka. Jak tak jade to myśle sobie ze powinienem napisać posta "Czego nie widać na pocztówkach z Tajlandii". Narazie na pewno były by to swory bezdomnych obszarpanych przydrożnych psów, rozjechanych węży, produktow w sklepach w mini rozmiarach ( Taj w Polsce pewnie czuł by się jak my w ameryce - "... A w sklepach mają tam normalnie tablice czekolad: 200 gram!"), cieknących syfonów pod umywalkami, ba! cieknące - dobrze jak wogle są, komarow, żerdzi na wysokosci kostek w stołach. Ale dość narzekania bo te zielone pola ryżowe, palmy czy owoce na straganach dają rade :)
Zdjecia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Phitsanulok
Ramkhamhaeng
Po wczorajszym dniu bez pedalowania dzisiaj zwiedzanie ruin plus 50 km po plaskim. Zwiedzalismy gruzy Sukhotai dawnej stolicy Tajlandii (XIII w.) choc chyba wtedy jeszcze nie tej Tajlandii - cos jak Gniezno tyle ze im się to juz rozsypało. Zaskakujace jest to jak zmienia sie nateżenie turystow. Sukhotai to miejsce pielgrzymki mnostwa turystow, ktorzy wylewaja sie z klimatyzowanych autobusow pod co lepszymi ruinami. Ale z tego co widzialem tez sa zmeczeni i nie spiesznie wysiadaja przy kolejnych kupkach cegieł o ktorych ich przewodnicy z przejeciem rozprawiają. Tak samo nas zmeczyło piąte czy szóste rumowisko i dalismy sobie spokoj ze stupa podparta słoniami czy okolicznymi watami. Ale stracilem wątek... Apropo tych mnóstwa turystów to teraz jestemy w parku, takim oficjalnym, narodowym, i nikogo tu nie ma. Pustki zupełne. Jakies ogromne owady tu lataja, w koło puszcza, przed nami strome zbocza gór, żaby, świerszcze i co tam jeszcze tak hałasuje ze trudno uslyszec telewizor z transmisja walki byków albo przelatujacego malarycznego komara. Podobnie było w Chaing Mae. Jakiś park poza standardową trasą wycieczek i juz pusto, cicho. Tubylcy z okolicznych wiosek zupełnie zaskoczeni naszą obecnością a 40 km obok stoją kawiarnie z muzyka Britney Spears.
Zdjecia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Ramkhamkaeng
Zdjecia: https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/Ramkhamkaeng
Subskrybuj:
Posty (Atom)