Plusem wycieczki byli niewątpliwie hiszpanie - sama ich obecność i gadanie :) Tajski jest jak jęczenie no i zupełnie go nie rozumiemy - sprawa oczywista. Angielski sie już dawno opatrzył, a hiszpański ciagle bawi :) 4 hiszpanow w łódce to jak dwa radia na raz. Kolejna atrakcją były te wyspy cośmy je płyneli oglądać. Coś co może nie wynika bezpośrednio z filmu Jamesa Bonda jest to ze te gory nie wystepuja tylko na morzu i że wrzynają sie najpierw w delte rzeki i inne bagna a potem wgłąb lądu. Dlatego taka miejscowość jak Phang Nga jak i wiele wiosek ktore mijalismy przedwczoraj po drodze jest położonych w wąwozach płaskich ścian skalnych o wysokości 200 m - rewelacja.
Dwa dni temu po czterech dniach plażowania wyżyłowaliśmy nasz rekord dniowy na 90 km. To również za sprawą sprzyjającej temperatury, było tak zimno że nawet nam sie woda w bidonach nie zagotowała... Dzisiaj jednak nie daliśmy rady, a wzasadzie Monika coś złapała narazie nie wiemy czy to jedzenie czy te upały i chillujemy sie w hotelu w Takua Pa. Chcielismy zorganizowac wizyte lekarza przez ubezpieczalnie. Axa już jest na tropie i po godzinie zadzwonili z pytaniem czy ta miejescowość to dzielnica Bangkoku... zobaczymy co bedzie dalej ale już sie boje ze bedą wydzwaniali po nocy zaskoczeni różnica czasu... Tak czy inaczej jedna z atrakcji dnia dzisiejszego którą Monika bedzie źle wspominała była jazda na stopa. Znowu truckiem, tym razem przez zawiłą górską droge z głośnym disco. Ja sie tylko zastanawiałem czy brak wyobraźni kierowcy to różnica kulturowa czy zwykła głupota. Rowery na całe szczęście omijają szerokim łukiem...
https://picasaweb.google.com/101107795227668578851/PhangNga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz