Trzeci tydzień podróży. 1000 km za nami, Austria. Jutro podjazd pod Bad Gastain. Późno, słońce oświetla jedynie wyższe partie gór. Zaraz zniknie. 30 C w ciągu dnia. Teraz - zmęczenie. Rozbici na dziko na jakimś prywatnym polu. Siedzę na łące z połową widoku na jedną z setek alpejskich dolin, szumi potok. Drugą połowę widoku przesłania górka ziemi za którą się trochę kryjemy z naszymi rowerami i namiotem. Teraz jeszcze posiedzimy bo o siódmej iść spać to trochę za wcześnie. Niemniej wpadliśmy już w ten rowerowy rytm wczesnego wstawania i kładzenia się spać o zmroku.
Austriacki porządek zachwyca ale równocześnie wzbudza jakiś niepokój, jest nienaturalny. Miasteczkowa architektura, to pedantyczne zagospodarowanie przestrzeni ostatecznie się nudzi.
Przypomniałem sobie że Czechach lubiłem zaglądać do ogródków. Patrzeć na te ich rdzewiejące Skody na trawnikach, krasnale, plastikowe zwierzęta, budy. Tutaj już nie kukam za kolejne przystrzyżone żywopłociki, pomalowane sztachetki żeby dojrzeć tą kolejną lustrzaną ogrodową kule ustawioną na kolumience na przyciętym trawniku.
Natura tu za to robi robotę: ciemne lasy na ścianach gór, przestrzeń, myszołowy, błękitne jeziora, poranne mgiełki, wieczorne burze i te turkusowe potoki co wyglądają jak ciekły lód. Jedynie trochę mniej jest nieba, ale nie szkodzi.
Czujemy się tu też jak Polak w Niemczech. Pisze tak choć wiem że Austriak by się na to oburzył bo mają silne te swoje poczucie przynależności narodowej. W ogóle ten nacjonalizm w krajach zachodnich jest intensywny - stwierdzam. Tak więc, odnaleźliśmy się w strukturze innych zwyczajów. Od codziennych drobnostek typu: powitanie Grüß Gott czy amerykański uśmiech ekspedientki w Spar-rze, po niedzielne parady myśliwych i strażaków w skórzanych spodniach na msze w plenerze. Z czasem pogłębiło się nasze poczucie dystansu. Teraz wystarczy drobne spojrzenie, lub gorzej, brak Grüß Gott i już wiadomo że coś jest nie tak. Czuliśmy to gotując owsianki na ławeczkach we wsiach, rozbijając namioty na dziko po polach i lasach. Tak niewiele wystarczy z ich strony żebyśmy poczuli się nieswojo. Jesteśmy wyczuleni albo przeczuleni na tym punkcie. W końcu jednak nie wiadomo czy łamiemy prawo z tą owsianką, butlą gazową na ławce czy nie. Potem na rowerze po głowie chodzą te sytuacje. A te, jak to w głowie, historie potrafią mutować, błyskawicznie uogólniają w jakąś hiper narodową narracje, hände hoch i tak dalej. Czasem jednak, zazwyczaj gdy już uprzątniemy garnki, kuchenkę, obierki i inne klamoty, gdy tylko grzecznie spożywamy posiłek na ławce życzą nam smacznego że o szczęść Boże nie wspomnę. To też inaczej niż w powściągliwej Polsce ale wiadomo - miło. I tak tu zwykle miło i przyjemnie jest, ale nie do wiary, w zawiasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz