piątek, 3 lipca 2015
Arnoldstein
Arnoldstein. 80km. Wieczorem burze, ale już nas nie dotyczą. Śpimy u austryjako-włocha w jego ogrodowym domku. Po tym jak nieopodal walnął piorun wszyscy zamarliśmy. Chwile później zaprosił nas właśnie do tego domku. Jest lodówka Amica z alkoholem do wzięcia. Dzisiaj karimatę rozłożę na miękkim dywanie a nie kamieniach i szyszkach - komfort. Wczeszniej jeszcze jadąc wzdłuż rzeki Drau do Villach widok jej meandrów oraz zboczy gór po drugiej stronie przypomniał mi pewne miejsce w Tajladnii. Podobnie skojarzenia stale rzucają pamięć razy w zupełnie zaskakujące miejsca w Turcji, Gruzji czy Polsce. Niewątpliwie jest to jedna z wielu zalet podróżowania rowerem. Z tego wspomnianego miejsca w Tajlandii ruszyłem pamięcią do przodu i przypomniałem sobie że nocą tamtego dnia odbywało się nieopodal nas kontrolowane lub nie wypalanie: łąk, lasów, dżungli - wszystkiego. Oddychaliśmy tym dymem rozłożeni z namiotem w dolinie strumienia w jakimś parku narodowym i co chwila wychylaliśmy się obserwować czerwoną łunę na wzgórzu i czy ktoś w okolicy jeszcze się kręci - czy raczej już się zwijać. Teraz zaś Austria, pusta flaszka Putigamera - czas spać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz