czwartek, 23 lipca 2015

poniedziałek, 20 lipca 2015

Ren

Wieczorem z trudem znajdujemy odpowiednie gospodarstwo żeby zapytać o nocleg. Zwykle szukamy przestrzeni na mapie z gospodarstwami porozrzucanymi z dala od miast , miasteczek i głównych dróg. Lecz dzisiaj w pierwszych trzech nikogo nie było, potem nam pokazali jakiś tam-dalej-kemping, a byliśmy już zmęczeni i nie chciało nam się dalej szukać. W takich mizernych nastrojach po kilkudziesięciu kilometrach jazdy i rozglądania się za noclegiem trafiliśmy farmę która trochę wyglądała jak polskie gospodarstwo. Może dlatego że panował tam stosunkowo większy nieład i dziwne rozmieszczenie budynków? W każdym bądź razie tam nas przyjęli, udostępnili oborę z sianem, pokojem do bilarda i prysznicem z ciepłą wodą.


https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37
Świetne widoki na trasie pomiędzy Castrisch a Bonaduz.


Wieczorem gospodarz zaganiał cielaki do obory i mówił coś do nich. Cmokał, buczał jakieś niemieckie półsłówka, tak że nikt, a tylko on sam rozumiał co chce powiedzieć. Ale potem zaczął namawiać tym chrząkaniem opornego cielaka co się wyłożył już na trawie. No i spróbowałem sobie wyobrazić że jestem tym cielakiem. Faktycznie, przy odrobinie chęci z samej tylko intonacji zrozumiałem gościa, cielak też.

https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37
Gdzieś tam w oddali Laxx.


Rano obudziło nas krzątanie się syna rano w dojarni. Przypominam sobie z książki Stasiuka jak z nostalgią wspominał babkę dojącą w ciemnościach. Ciemności już nie ma ale krowy dzwonią dzwonkami, wstaje słońce gdzieś za górami, po gospodarstwie przechadza się kot. Można by się wkręcić w sielskość sytuacji lecz ten moment przerywa włączona muzyka disco hits z radia. Chłopak wpina krowy w automatyczne dojarki - ende.

https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37


niedziela, 19 lipca 2015

Passo del Lucomagno

2100 kilometr. Pada. Przejechaliśmy przełęcz Luco Magno - Jedna na wschód od Gotharda. Gothard ładnie wygląda na zdjęciach ze swoimi serpentynami, ale nasza mapa wyróżnia trasę widokową na przełęczy Luco Magno. To było nasze najwyższe przewyższenie - 1600m.

https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37

Każdy dzień jest inny, ma swoją dynamikę, nastroje, pogodę. Zmieniają się krajobrazy, ludzie, języki. Cały czas jak w jakimś ogromnym kalejdoskopie napędzanym własnymi nogami. Dzisiaj włoskie pozdrowienia zmieniły się w niemieckie po drugiej stronie góry.  Zmieniają się sklepy, produkty, ceny, samochody i waluty. Nieustannie jesteśmy w drodze, bez punktu zaczepienia. Dostosowujemy: trasę gdy się pogubimy i pory posiłków gdy zdobywamy przełęcz. Nocleg, nigdy nie wiadomo gdzie wypadnie, można jedynie na mapie szukać odpowiedniej przestrzeni np. porozstawiane domki na polach z dala od miast. Kąpiemy kiedy się da, ale nie zawsze idziemy spać czyści. Z czasem od tego tempa i mnogości zdarzeń chronologia w mózgu parcieje. Już po południu trzeba odtwarzać trasę wspak żeby sobie przypomnieć gdzie się spało. Wieczorem, poranek tego samego dnia może się wydawać równie odległym epizodem że nie sposób go odróżnić od wcześniejszych poranków. Od tych dziesiątków miejsc w których zatrzymujemy się na te kilka godzin, na sen. Z czasem trudno ustalić już kolejność dni. Trzeba więc wędrować w czasie wspomnień i znajdować jakieś odniesienia. Teren, pogodę, zdarzenia: zakupy w sklepach, rozmowy z lokalsami, noclegi w burzy, kąpiele w strumeiniach, przełęcze z tunelami, owsianki z melonami. Cała ta masa wydarzeń przepływa jak strumień a w sumie w pamięci odkładają się jedynie jakieś drobne osady…

https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37

https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37

https://goo.gl/photos/oA2PCJk2p8onQwY37



czwartek, 16 lipca 2015

Porlezza

To już ostatni dzień we Włoszech. Po długim, dusznym i parnym dniu znaleźliśmy miejsce u gospodarza nieopodal potoku. Taplałem się w nim przez kilka minut żeby wystudzić skórę, głowę i trzewia. Występuje tu miasteczkach mnogość osobników holenderskich, belgijskich, niemieckich i chyba szwajcarskich. Tutaj, to znaczy w okolicach Como. Campingi wokół jeziora gęsto były zaludnione przez przybyszy z północy. Tablice informacyjne, reklamy zmieniły język na niemiecki i angielski. Strach pomyśleć jakie tu są ceny za noclegi w tych rojowiskach namiotowych, co niemal wysypują się do zbiornika. Są też Brytyjczycy w kabrioletach ala James Bond z 76’. Wyjeżdżają ze swych rezydencji poukrywanych na skarpach. Sąsiadują z Rosjanami, sądząc po okrzykach z basenu za wysokim monitorowanym płotem. Jakiś absurdalny pęd gromadzi te wszystkie nacje nad jeziorem które, właśnie z tego powodu, traci swój czar.


My zaś rozbiliśmy się na pustej polanie obok zagrody dla koni. Nieopodal zaś, jakieś 2 km dalej roi się od holendrów upchanych w poletkach 3x6 ze swoimi kamperami. Może są uzależnieni od tych małych przestrzeni a wydobycie się z tej ich depresji jest już wystarczającą gratyfikacją? Pisze z przekąsem, bo myślałem kiedyś że poznałem ten naród - skondensowany rozsądek, wcielenie pragmatyzmu na masową skalę. Lecz tego co tu wyrabiają nie pojmuję.


Gdy pytaliśmy o pozwolenie na nocleg gospodarza, a jest to wioska ewidentnie żyjąca z turystyki, samym tylko wyrazem twarzy powiedział nam że rozumie naszą sytuację, ale że jest to nie fair w stosunku do sąsiadów którzy żyją z takich jak my, i tych holendrów którzy przecież płacą, że widzi że my też to wiemy, że widzi że jesteśmy zdani na jego łaskę i niełaskę, że w zasadzie to nie musicie nic mówić bo on czyta nas i wszytko dobrze wie, i że tak, i że to w sumie się zgadza… Nie wiem jak to zrobił ale właśnie takie miał spojrzenie i wskazał polane i miedzę jakieś 200 m dalej.

Jednak po wieczerzy gdy już spoczywaliśmy podszedł do nas ów właściciel ziemski i zapytał się nas jakbyśmy byli wcieleniem jakichś biblijnych postaci: “Skąd przybyliście?”. A my odpowiedzieliśmy “Z Polski”. Zapytał ponownie:”Skąd przybyliście?”. My zaś powtórnie odrzekliśmy “Z Polski”. Zapytał wiec i trzeci raz:”Skąd przybyliście?”. My ponownie dopowiedzieliśmy “Z Polski”. A on na to: “Całą drogę z Polski - no no…!” Da się lubić tych Włochów!

środa, 15 lipca 2015

Lago di Como

Dziś dotarliśmy nad Como. Wielkie, piękne siedlisko turystów. Jutro będziemy je objeżdżać od północy i od zachodu trochę. Dziś wyjątkowo dużą część dnia spędziliśmy relaksując się w miasteczkach. Teraz znowu jesteśmy rozbici w dolinie tej rzeki co wczoraj tyle że już blisko jeziora. To był kolejny lipcowy dzień we Włoszech. Nawet gdy wieczorem wyciągałem metalowy korkociąg pałętający się na dnie sakwy to był on rozgrzany. Teraz zaś wino się kończy, ćwierkają polne myszy, piszczą jaskółki, w oborze słychać jakieś brzęczące maszyny, szum krów z zagrody obok, muczenie samochodów na krajówce nieopodal i odległe grzmoty - bo co to może być innego ? Chmury z północy rozpłynęły się totalnie, na południu się rozrzedzają, ale na zachodzie nad jeziorem zaczęły się wypiętrzać.

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686

Rano powietrze było rześkie, chłodne, po wschodzie słońca zatrzymaliśmy się na kawę. W kafejce obserwowaliśmy miejscowych robotników, karabinieri, biznesmenów. Pojawiają się i znikają, a my trwamy tam czytając książki. Chłoniemy ten ich poranny rytuał. Później przejeżdżaliśmy przez wąskie uliczki starych włoskich osad. Widoki dziś były zajmujące - szczyty górskie po obu stronach. Widzieliśmy te które maja po 1600 m. Za nimi czasem widać było te co maja 2400 m., 3100 m. Lekki zjazd wzdłuż turkusowej rzeki od której biło chłodem, niebo bezchmurne - wakacje.

Kąpaliśmy się dziś w strumieniu i rzece Adda ale już nie była tak lodowata jak wczoraj, 20 km wcześniej. W jeziorze Como oczywiście też się schłodziliśmy ale już nie tak efektywnie - w porównaniu do rzeki to w zasadzie była zupa.

Lago di Como

wtorek, 14 lipca 2015

Dolina rzeki Adda

Włochy, dolina rzeki Adda, ok. 40 km do jeziora Como. Po zjeździe z Aprica z 1200 na 400 mnpm zrobiło się gorąco. Rozbiliśmy namiot na południowym zboczu doliny. Pod wieczór ochłodził się zachodni wiatr i teraz przyjemnie nas wentyluje. Nadal jest ciepło, jest ok 27C i jeszcze jest jasno choć słońce skryło się już za północnym zboczami. W ciągu dnia niektóre termometry wyświetlały 38C.
 


Zapalają się światła wioseczek poprzypinanych do leśnych ścian wokoło. Turkusowa rzeka, zasilana górskimi strumieniami w dole drąży dolinę. Tu gdzie się rozbiliśmy pytaliśmy o pozwolenie o nocleg rolnika. Podobnie jak wczoraj, gdy ostatecznie zrozumiał co do niego rozmawiamy zgodził się z uśmiechem takim jakbyśmy co najmniej się wygłupiali. Pachnie tu winem, znaczy jesteśmy w winnicy - zapach ten pamiętam z winobrania we Francji. Przyjemne wspomnienia. Córka gospodarza właśnie wyjeżdża z działki i zostajemy sami. Rozbici pod przydrożną latarenką. We wsi w górze szczeka pies, słychać motorynki, dzwonki krów, świerszcze i spryskiwacze na winnicach. Niebo bezchmurne i delikatny wiatr. Słońce już zaszło i szczyty gór odcinają się już wyraźną kreską od niebieskiego. Zaraz umyjemy zęby, wysikamy się i pójdziemy spać. Przez chwilkę będziemy nasłuchiwać odgłosów i zaśniemy. Jak będzie noc udana nie przebudzimy się zbyt wiele razy. Może nad ranem ze dwa razy żeby stwierdzić że jeszcze nie zrobiło się widno. Potem jak już będzie jasno trzeba będzie zwijać tak żeby wyruszyć przed rozpalającym się słońcem.

Aha i we Włoszech dobre lody sprzedaje się w miasteczkach w centrum, nie na wsiach i nie byle gdzie.

Naoglądaliśmy się już austriaków, teraz obserwujemy włochów i  nurtuje mnie pytanie o identyfikacje państwową/narodową. W ogóle, po co nam to? Z drugiej strony jakim prawem mielibyśmy się wyrzec ojczyzny, narodu, państwa. Co to za dziwna granica?

Obrysy chmur połączyły się już z linią najwyższych gór - realność uchodzi z ciepłem dnia. Sny w podróży mam codziennie - intensywne, realistyczne fabularne.

27C

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686
Zjazd z Aprica


https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686

poniedziałek, 13 lipca 2015

niedziela, 12 lipca 2015

Troche o podróżowaniu na rowerach

Podróżowanie z sakwami na rowerze to przede wszystkim nieustanny potok widoków. National Geographic, BBC i Canal+ Travel na raz, w stereo i non stop. Strumień pejzaży, panoram, migawek. Z wiosek i miasteczek, nieustanna transmisja. Super produkcja bez budżetu. Nadprodukcja rzeczywistości której nie da się przetrawić w całości. Ziemia tocząca się pod kołami, pędzące drzewa i ich cienie. Lasy, farmy, domki, kapliczki, uliczki, przystanki i miasteczka. Sklepy, place, hydranty, spożywczaki, piekarnie i wiatr. Domowe kłótnie, radosne spotkania na ulicy, podmostowe całowania, przystankowe wyczekiwania i deszcz. Można jedynie sunąć przez te wszystkie scenerie, patrzeć na kostiumy, chłonąć to życie jak spektakl bez pomysłu ale nie da się tego objąć, powtórzyć, ani zatrzymać. Można za to przez to przejechać, zerknąć i zobaczyć. Resztę podokładać w głowie, dopisać scenariusze albo od razu zapomnieć.

Czym musiało być podróżowanie konno w świecie bez aparatów i telewizji!? Kim był taki podróżnik z ówczesnej Polski który widział powiedzmy Salzburg albo i całe Alpy. Czy był w ogóle w stanie opowiedzieć to co widział? Opisać te miejsca tam gdzie jedzie się trzy tygodnie konno, gdzie jeziora zamknięte zostały strzelistymi skałami a koryta rzek są szerokie na setki metrów ? Ziomkom którzy powiedzmy widzieli tylko płaskie pola za chałupą, albo w najlepszym przypadku słyszeli o zaczarowanej górze Ślęży. Co ci ludzie musieli sobie wyobrażać słuchając takich opowieści.

My jak za dawnych czasów, tyle że na na rowerach, liczymy odległość czasem: 7 dni przez Czechy, dwa tygodnie do Zurichu. Obecnie te dwa wymiary: dystans i czas, zupełnie zostały oddzielone, ale świat musiał być piękny pod ich panowaniem. Miasta oddzielone od siebie wioskami, a pomiędzy tymi osadami były dni i lasy. Postoje i posiłki, noclegi i ogniska. Przestrzenie pełne - zapachów, wiatrów, deszczów i kamieni. Nie można było rozmienić tej przestrzeni na drobne minuty w pustce autobany. Okiem ówczesnego podróżnika nie było Rzymu bez Alp, a Alp powiedzmy bez Salzburga. Kiedyś nie dało się tam z Polski dotrzeć nie pokonując wcześniej przedgórza Alp tam gdzie mniej więcej leży Styer. Ktoś kto wyruszał do Włoch nie mógł nie zobaczyć Dunaju, jak płynie po wielkiej równinie gdzieś jeszcze zanim się zaczną te przedalpejskie pagórki, lub jak przegryza się przez skały za Krems. Nie dało się niepostrzeżenie ominąć winnic na współczesnej granicy Czech i Austrii, zanim w ogóle pomyślało się o przeprawie przez Dunaj. Można było objechać od wschodu pagórki przed Brnem lub falować razem z nimi, ale trzeba było przejechać przez jakieś czeskie pipidówy. Może kiedyś dla kogoś droga do Rzymu w Wrocławia też wiodła przez Zabrodzie i przełęcz Jugowską potem kierowała się na browar Hlinsko i Leżaky. Może ktoś bardziej zapamiętałby z takiej podróży przeprawę przez Dunaj powiedzmy przed Tulln, albo burze nieopodal Bassano del Grappa niż sam cel podróży.

Nadciąga burza na Bassano del Grappa


Ogólnie około 1500 km za nami. Włochy po przełęczy Passo Campo Carlo Magno (Madonna di Campillio). Rozbiliśmy się na południowym zboczu Val di Sol po dosyć męczącym dniu. Dzisiaj zdobyliśmy pierwszą poważną alpejską przełęcz.

W drodze na passo Campo Carlo Magno zbliżamy się do Madonna di Campillio

Włochy pachną iglakami, ziołami, wszystkimi tymi trawami które w tej temperaturze jakby rozpływają się w powietrzu. Domy, place, kościoły, wiadukty wypalone są tu słońcem. Włochy pięknie się starzeją - dojrzewają jak wino, powoli dostojnieją.

Teraz wyraźnie widzę że generalnie polskie miasta trawione są nadmiarem wody. U nas woda: wilgoć czy lód, rozsadza, wypłukuje, butwieje, gnije w ścianach, płotach, dachach. Zniszczenie postępuje szybko i wygląda ponuro. Tu słońce wypala kolory, powoli wysusza, łuszczy drewno. Ściany pozostawione na słońcu wygrzewają się, płowieją - dojrzewają. Architektura pozostawiona sama sobie pięknie się starzeje.

Przez to mam wrażenie że społeczeństwo tu mieszkające też jest antyczne, o wiele bardziej dorosłe, doświadczone. Przez te minione wieki te miasteczka widziały wszytko. Ludzie wynieśli swoje nauki i teraz żyją powoli i razem, czytają gazety przy porannej kawie, dyskutują. Wiem, za bardzo chce w to wierzyć ale nie potrafię się oprzeć tym obrazom które ciągle tu napotykam.

Włochy to kraj cyklistów, pisząc z przesadnym przekąsem, już nie kraj emerytów na elektrycznych rowerkach jak w Austrii, a prawdziwych kolarzy. Włochy, a podobnie wspominam Francję i Hiszpanię, to kraj w którym kolarzy rzeczywiście widać na ulicach. Jeżdżą samotnie i w grupkach, w różnych konfiguracjach: młodzi, starzy, małżeństwa, szkółki kolarskie z trenerami. Śmigają obok nas że aż świszczy, jak wariaci wyprzedzają samochody na serpentynach. Rowery, widać że lekkie, kosmiczne jakieś, pewno drogie. Łydki mają umięśnione - jak z podręcznika anatomii. Zapinają pod górkę w obcisłych strojach, często pozdrawiają a to poważny doping dla takich ubijaczy kapusty jak my.

Fantastyczna ścieżka rowerowa nad rzeką Brenta

Jazda w kanionie rzeki Brenty

Drążona w skałach (stary trakt kolejowy?) ścieżka rowerowa z Sarche do Ponte Arche

Po lewej stronie ścieżka biegnie przy skale!

Przełęcz nieopodal Trento

Trento

poniedziałek, 6 lipca 2015

Marsure

Kolejny dzień upałów, tych o których będzie się mówiło: te upały z początku lipca dwa tysiące piętnastego.

Powietrze - wilgotność i temperatura, zapachy przypominają mi Tajlandię, architektura wiejskich zagród Gruzję, drogi trochę Turcję, parterowe domki wyglądają jak w Ameryce, starówki miasteczek jak w Hiszpanii, winnice i folwarki z kamienia, z tymi okiennicami jak na południu Francji, pola dzielone miedzami wyglądają jak te w Polsce. Choć pewnie powinno się powiedzieć że jest na odwrót i inne miejsca tylko mniej lub bardziej mogą przypominać odwieczną Italię. Włochy. Nie ma już tego napięcia żeby było miło, żeby alles klar, nie musi być fantastish bo jest dobrze, już jest. Pomyślałem sobie że my witając się “Dzień dobry” raczej życzymy sobie dobrego dnia. Włosi zaś stwierdzają fakt - tak to brzmi. Tak, Włochy to kraj stworzony do tego żeby go idealizować. Te kilka dni pozwalają rozpłynąć się w pejzażu, odurzyć się zapachem i oglądać Włochów, jak w skansenie, z tym ich pięknym życiem w kafejkach i na targach. Jak zjeżdżaliśmy z Alp miałem wrażenie że każdy kadr byłby dobry na kręcenie filmu. Miło będzie dalej się oszukiwać i zabrać wspomnienie czegoś idealnego, wiecznego.


https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686

Nie jedziemy dalej w te niziny. W te upalne płaszczyzny gdzie nawet Włosi tracą wigor. Zapada decyzja żeby wrócić w Alpy gdzie chłodniej i piękniej.

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686

sobota, 4 lipca 2015

Riscoi

Riscoi ca. 69km. Można studiować i wertować mapy. Gruntownie planować trasę - czytać opisy szlaków rowerowych na necie. Gdybym to zrobił przed naszą wyprawą, przeczytałbym że w dół od Traviso do Udine leci się po czymś co w Hiszpanii nazywano Via Verde - czyli po szlakach rowerowych częściowo wytyczonych na starych traktach kolejowych.

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6


Dziś oznaczało to dla nas zjazd wzdłuż doliny po niewielkim nachyleniu po adaptowanej ścieżce rowerowej. Tunele na przemian z wiaduktami w dół, ciągle w dół, przez jakieś 30 km. 30 stopni słońca, w dół, w chłód tuneli, trochę przy skalistym zboczu, z widokiem na antyczną wioseczkę w dole, dalej wiadukt i kolejny tunel. Ciągle w dół. Obok starych stacji kolejowych przerobionych na kawiarnie, w dół obok strumienia, nad strumieniem, pod autostradą, nad autostradą, w dół. W ogromnej alpejskiej dolinie z widokiem na osuszone koryto drążącej ją rzeki. Gdzieniegdzie siedzieli włosi pod parasolami, na tym kamienistym dnie, na ręcznikach i przenośnych fotelikach, przy wąskiej strużce zimnej wody. Jest taki fragment za Treviso - warto, tu jazda rowerem staje się jeszcze przyjemniejsza. Nie ma samochodów, nie można zabłądzić i w dół, w słońce - wakacje na wakacjach.

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6



Miejsce dzisiejszego noclegu znaleźliśmy dość niespodziewanie w dość wymarzonej postaci. Szerokie zakole górskiego potoku wgryzającego się w białe skały. Wszytko otoczone stromymi skalistymi ścianami gór. Rozbiliśmy się obok kamperowców. Wytaplaliśmy się w stosunkowo ciepłym strumieniu. Teraz szum potoku, świerszcze, ciepło upalnego dnia uchodzące gdzieś do nieba, vino bianco, udziec, oliwki. To nasz pierwszy nocleg we Włoszech. Obawialiśmy się że będzie trudno coś znaleźć, że będą nas przeganiać na płatne kempingi a trafiliśmy to jedno z najprzyjemniejszych miejsc w jakich kiedykolwiek nocowaliśmy.

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686


Dzisiaj jak zrobiło się za gorąco to wskakiwaliśmy do potoku. Nie wiem jak rozpoznawać temperaturę strumienia nie włażąc do niego. Może istnieje jakaś prosta metoda. Przyznaje że po kolorze się nie da. W końcu w jednym potoku można się wylegiwać a innych nie da się utrzymać zanurzonej stopy.

https://goo.gl/photos/B8ibgv1pnBCx8X686


Arnoldstein - poranek

1km. Podróżowanie rowerem to trochę rezygnacja z domowych udogodnień: bieżącej wody, elektryczności, wygodnego spania itp itd. W zamian wchodzi się w bliski kontakt ze strumieniami, deszczem, ciepłem słonecznym, trawą czy błotem. Są też momenty niespodziewanych lub planowanych powrotów do miejskiej infrastruktury np.: śniadanie na brudnych ławkach stacji OBB(PKP) w Stayer. My kultywujemy zwyczaj picia porannej małej czarnej w przydrożnych kawiarenkach. Bywa z tym różnie ale dziś jest bardzo miło. Z do końca niejasnych przyczyn miasteczko zrobiło na nas dobre wrażenie. Miesza sie tu niemiecki i włoski język.  Kafejka jest pełna od poranku, słońce miło grzeje. Można się cieszyć codziennością (jak się wydaje) tych ludzi i trochę w tym uczestniczyć. To wszytko jako przerwa w podróży, powrót z zimnego lasu w mokrych sandałach i przemoczonym namiotem na bagażniku jest przyjemnym kontrapunktem w planie dnia. A dziś w planie przełęcz, Traviso słowem wjazd do słonecznej Italii. Ma być 35 stopni.

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6

piątek, 3 lipca 2015

Arnoldstein

Arnoldstein. 80km. Wieczorem burze, ale już nas nie dotyczą. Śpimy u austryjako-włocha w jego ogrodowym domku. Po tym jak nieopodal walnął piorun wszyscy zamarliśmy. Chwile później zaprosił nas właśnie do tego domku. Jest lodówka Amica z alkoholem do wzięcia. Dzisiaj karimatę rozłożę na miękkim dywanie a nie kamieniach i szyszkach - komfort.  Wczeszniej jeszcze jadąc wzdłuż rzeki Drau do Villach widok jej meandrów oraz zboczy gór po drugiej stronie przypomniał mi pewne miejsce w Tajladnii. Podobnie skojarzenia stale rzucają pamięć razy w zupełnie zaskakujące miejsca w Turcji, Gruzji czy Polsce. Niewątpliwie jest to jedna z wielu zalet podróżowania rowerem. Z tego wspomnianego miejsca w Tajlandii ruszyłem pamięcią do przodu i przypomniałem sobie że nocą tamtego dnia odbywało się nieopodal nas kontrolowane lub nie wypalanie: łąk, lasów, dżungli - wszystkiego. Oddychaliśmy tym dymem rozłożeni z namiotem w dolinie strumienia w jakimś parku narodowym i co chwila wychylaliśmy się obserwować czerwoną łunę na wzgórzu i czy ktoś w okolicy jeszcze się kręci - czy raczej już się zwijać. Teraz zaś Austria, pusta flaszka Putigamera - czas spać.

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6

czwartek, 2 lipca 2015

Austria

Trzeci tydzień podróży. 1000 km za nami, Austria. Jutro podjazd pod Bad Gastain. Późno, słońce oświetla jedynie wyższe partie gór. Zaraz zniknie. 30 C w ciągu dnia. Teraz - zmęczenie. Rozbici na dziko na jakimś prywatnym polu. Siedzę na łące z połową widoku na jedną z setek alpejskich dolin, szumi potok. Drugą połowę widoku przesłania górka ziemi za którą się trochę kryjemy z naszymi rowerami i namiotem. Teraz jeszcze posiedzimy bo o siódmej iść spać to trochę za wcześnie. Niemniej wpadliśmy już w ten rowerowy rytm wczesnego wstawania i kładzenia się spać o zmroku.



Austriacki porządek zachwyca ale równocześnie wzbudza jakiś niepokój, jest nienaturalny. Miasteczkowa architektura, to pedantyczne zagospodarowanie przestrzeni ostatecznie się nudzi. Przypomniałem sobie że Czechach lubiłem zaglądać do ogródków. Patrzeć na te ich rdzewiejące Skody na trawnikach, krasnale, plastikowe zwierzęta, budy. Tutaj już nie kukam za kolejne przystrzyżone żywopłociki, pomalowane sztachetki żeby dojrzeć tą kolejną lustrzaną ogrodową kule ustawioną na kolumience na przyciętym trawniku.

Natura tu za to robi robotę: ciemne lasy na ścianach gór, przestrzeń, myszołowy, błękitne jeziora, poranne mgiełki, wieczorne burze i te turkusowe potoki co wyglądają jak ciekły lód. Jedynie trochę mniej jest nieba, ale nie szkodzi.

Czujemy się tu też jak Polak w Niemczech. Pisze tak choć wiem że Austriak by się na to oburzył bo mają silne te swoje poczucie przynależności narodowej. W ogóle ten nacjonalizm w krajach zachodnich jest intensywny - stwierdzam. Tak więc, odnaleźliśmy się w strukturze innych zwyczajów. Od codziennych drobnostek typu: powitanie Grüß Gott czy amerykański uśmiech ekspedientki w Spar-rze, po niedzielne parady myśliwych i strażaków w skórzanych spodniach na msze w plenerze. Z czasem pogłębiło się nasze poczucie dystansu. Teraz wystarczy drobne spojrzenie, lub gorzej, brak Grüß Gott i już wiadomo że coś jest nie tak. Czuliśmy to gotując owsianki na ławeczkach we wsiach, rozbijając namioty na dziko po polach i lasach. Tak niewiele wystarczy z ich strony żebyśmy poczuli się nieswojo. Jesteśmy wyczuleni albo przeczuleni na tym punkcie. W końcu jednak nie wiadomo czy łamiemy prawo z tą owsianką, butlą gazową na ławce czy nie. Potem na rowerze po głowie chodzą te sytuacje. A te, jak to w głowie, historie potrafią mutować, błyskawicznie uogólniają w jakąś hiper narodową narracje, hände hoch i tak dalej. Czasem jednak, zazwyczaj gdy już uprzątniemy garnki, kuchenkę, obierki i inne klamoty, gdy tylko grzecznie spożywamy posiłek na ławce życzą nam smacznego że o szczęść Boże nie wspomnę. To też inaczej niż w powściągliwej Polsce ale wiadomo - miło. I tak tu zwykle miło i przyjemnie jest, ale nie do wiary, w zawiasach.


https://goo.gl/photos/p5VCMpNVbWXeHNQw8 

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6

https://goo.gl/photos/uTag4YkuFQ981RWV6